Największą barierą, jaką muszę pokonać pisząc wspomnienie o Andrzeju, jest konieczność używania nienawistnego czasu przeszłego: był, byliśmy.
15 lutego 2023 roku mijają dwa lata od śmierci Andrzeja Kratiuka –
prawnika, ekonomisty i społecznika, oddanego niesieniu pomocy chorym
onkologicznie. Od chwili powołania do życia Fundacji im. Józefa
Oleksego, której był współzałożycielem, aż do swojej śmierci, pełnił
funkcję członka Rady Programowej. To wspomnienie o Andrzeju ma
charakter osobisty, ale jest także przypomnieniem postaci jednego z
inicjatorów powstania Fundacji, który wspierał każdą inicjatywę
służącą zachowaniu i upowszechnieniu politycznego i intelektualnego
dorobku Józefa.
Andrzej odszedł w sześć lat po śmierci Józefa, a przecież był od niego
młodszy o 10 lat. Od kiedy pamiętam, a przynajmniej od marca 1983
roku, kiedy pobraliśmy się Józefem, Andrzej zawsze był w naszym domu.
Był nie tylko gościem, ale też kimś bliższym, traktowanym przez nas
nawet bardziej jak członka rodziny. Niezwodnym przyjacielem, doradcą,
z którym dzieliliśmy troski, radości, narodziny dzieci.
Byliśmy razem również wtedy gdy los najokrutniej dotknął Andrzeja - po
ciężkiej chorobie odeszła ukochana żona Małgosia. Andrzej był także
pierwszym, który pojawił się w naszym domu po haniebnym oskarżeniu
Józefa; prowokacji uknutej przeciwko premierowi polskiego rządu.
Przyjechał, aby go wesprzeć, dając świadectwo przyjacielskiej więzi i
nietuzinkowej odwagi, szczególnie ważnej dla nas w tak trudnych
wówczas okolicznościach. Z dzisiejszej perspektywy można by
powiedzieć, że to nic nadzwyczajnego, ale wówczas – kiedy wielu
znajomych, a nawet współpracowników Józka starało się zapomnieć o
związkach z nim – taka postawa Andrzeja była ważna i nigdy o niej nie
zapomnieliśmy.
Józek i Andrzej poznali się na uczelni, wtedy SGPiS, dzisiaj Szkole
Głównej Handlowej. Dzieliły ich co prawda dwa studenckie pokolenia,
ale łączyła pasja społecznego działania w ruchu studenckim.
Przypomnieć warto, że to Józef był pomysłodawcą i twórcą
ogólnopolskiego ruchu młodych pracowników nauki. Już wtedy słyszałam o
Andrzeju, bo również wyrosłam ze studenckiej organizacji. Obaj po
studiach znaleźli się w Katedrze Prawa Międzynarodowego, u profesora
Andrzeja Całusa, promotora pracy doktorskiej Józefa. Ich temperamenty
były podobne; Józek był nauczycielem akademickim z tytułem doktora,
ale jego żywiołem stała się polityka: działanie i nieustanne próby
zmiany otaczającej rzeczywistości w PRL a później, po 1989 roku, w
demokratycznej Polsce. Andrzej porzucił ścieżkę akademickiej kariery.
Po okresie kierowania warszawskim ZSP i zaangażowaniu się w proces
tworzenia nowej lewicy, postanowił odejść z polityki: ukończył studia
prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim i rozpoczął karierę prawnika,
współtworząc prężnie działającą kancelarię prawną.
Nie sposób nie wspomnieć o tej instytucji. Piszę instytucji, bo dla
wielu osób to było miejsce, do którego wielu udawało się nie tylko po
pomoc prawną, ale też po zwykłą radę, a nawet pociechę. Z czasem,
kiedy Andrzej zaangażował się we wspieranie inicjatyw na rzecz pomocy
chorym onkologicznie, to miejsce było także pewnego rodzaju punktem
kontaktowym, znakiem na mapie, gdzie można było uzyskać pomoc.
Do dzisiaj fascynuje mnie energia Andrzeja. Prowadził kancelarię, był
menedżerem, społecznikiem, ale znajdował czas nie tylko dla przyjaciół
ale również dla ludzi spoza Jego kręgu towarzyskiego, którzy popadli w
kłopoty lub potrzebowali wsparcia. Aktywność Andrzeja, jego
zaangażowanie w inicjatywy związane z ludźmi lewicy, stały się powodem
szykan, jakich doświadczał On osobiście i kancelaria. Rozmawialiśmy o
tym u nas w domu wielokrotnie. Próby wplątywania Andrzeja w niby
afery, oskarżenia, wzywanie do prokuratur, procesy sądowe – miały go
złamać. Podziwiałam jego dzielność w tej walce, ale też widziałam, ile
Go to kosztuje, jak ogromny był stres, któremu był poddawany.
Po śmierci Andrzeja ktoś zapytał mnie o relacje między nim a Józkiem.
Bez wahania odpowiedziałam, że Józek traktował Andrzeja jak młodszego
brata. Ta więź rozwijała się przez prawie całe nasze życie, a ujawniła
się w sposób niezwykły podczas choroby Józefa. To Andrzej organizował
jego wizyty u specjalistów, poszukiwał ośrodków medycznych, w których
terapia mogła dawać nadzieję na powstrzymanie choroby. Był z Józkiem.
Pamiętam, że Józef świadomy przecież postępującej choroby powtarzał:
Andrzeju zobowiązuję cię, abyś, kiedy odejdę, zaopiekował się Majką.
Kiedy Andrzej znalazł się w szwajcarskiej klinice i tuż po jego
operacji wymienialiśmy wiadomości i byłam pełna wiary, że najgorsze
minęło. Los kolejny raz doświadczył mnie ciężko: po śmierci męża,
odszedł jego i mój najbliższy Przyjaciel.
Dzisiaj, kiedy piszę to wspomnienie, myślę o Andrzeju jako człowieku,
który odpowiada cechom „opiekuna spolegliwego” profesora Tadeusza
Kotarbińskiego. Przypomnę, że pojęcie „spolegliwy” w gwarze śląskiej
odnosiło się do osoby uczciwej, mądrej, solidnej, życzliwej i
opiekuńczej. Tak, właśnie opiekuńczy stosunek do ludzi był dominującą
cechą takiej postaci. Takim był Andrzej i takiego Andrzeja zachowałam
w mojej pamięci.